Blue Flower

         

        Gdy w dzieciństwie zdarzało mi się zachorować,  to mój język poddawany bywał szczegółowym oględzinom, które służyły mojej babce do określenia rozmiarów  jego „obłożenia”. Na tej podstawie  odczytywała nie tylko  rodzaj choroby, ale też jej  zaawansowanie. Po pięćdziesięciu latach od tych odległych praktyk dowiedziałem się, że nie była to medycyna ludowa, ale obowiązująca przez cały wiek teoria i praktyka medyczna. W roku 1843 opierając się na tzw. „prawie sympatii” ogłoszono w pewnym medycznym periodyku, że język dostarcza lekarzom  czegoś w rodzaju „mapy po imperium choroby”. Medyk, aby postawić trafną diagnozę, musiał umieć  rozróżnić język kropkowany, nakrapiany, obłożony  i kosmaty. Nieco później    w dziele zatytułowanym Glossology ( Nauka o języku ) doktor Benjamin Ridge przypisał boki języka nerkom, jego czubek jelitom, brzegi mózgowi. Wystarczyło więc tylko wywalić ośliniony zazwyczaj mięsień, aby uczony medyk postawił diagnozę i zaordynował właściwą terapię. Takie właśnie, na szczęście przemijające, błędne i szkodliwe teorie  stanowią znaczną  część historii medycyny, która jako nauka oparta na racjonalnej refleksji i sprawdzonej metodologii zaczęła rozwijać się zadziwiająco niedawno. Przez wieki tą ważną dziedziną rządziły intuicja, religijne doktryny, tabu i  magia.

           Jednak nie wszystkie błędne teorie medyczne już znalazły się tam, gdzie powinny, czyli w książce Belofskyego lub w zapomnieniu. Wielu współczesnych lekarzy nie bardzo ufa nowoczesnym metodom łagodzenia bólu i uważa, że pacjent cierpieć musi. Próby łagodzenia bólu traktowano z nieufnością także w średniowieczu i renesansie. Gdy w czasie bolesnej operacji Bóg i szatan walczyli o duszę chorego, lekarze pilnowali, aby  odbywało się to z jego pełną przytomnością. Lady Macalyne ze Szkocji za prośbę o uśmierzenie bólu podczas porodu bliźniąt została spalona na stosie ( XVI wiek), a w wieku XIX, czyli przedwczoraj, wiceprezes Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego dowodził, że ból jest uzdrawiający. Anestezję uważano za dzieło diabła, gdyż człowiek nie powinien przeciwdziałać  temu, co Bóg kazał mu znosić. 

           Belofsky rozwiewa także kilka szlachetnych przekonań. Niewielu z nas się zastanawiało, po co i w  jakich okolicznościach wynaleziono stetoskop. Wydawać by się mogło, że dla lepszego „osłuchiwania” pracy serca i płuc. Jednak cel był zupełnie inny. Doktor Laennec z Francji badając otyłą kobietę z zaburzeniami serca czuł się zbyt zażenowany, aby zbliżyć ucho do jej piersi. Z kartki papieru zwinął wałek, którego jeden koniec przyłożył do piersi chorej, drugi do swojego ucha. To proste urządzenie wzmocniło dźwięk wydawany przez serce i płuca i stało się impulsem do zbudowania stetoskopu.

         Nie tylko u  doktora Laenneca zbliżenie do ciała chorego budziło wstręt. Dziewiętnastowieczni lekarze wzbraniali się przed dotykaniem pacjentek i ograniczali się do „badania jej oblicza”. Na początku XIX stulecia jedynie pięciu lekarzy w Paryżu  badało pacjentów palpacyjnie (przez dotyk).  Ideałem wówczas  było „leczenie korespondencyjne”, które oszczędzało udręk obu stronom. Zachowując prywatność pacjent pisał długi list na temat swojego stanu zdrowia, lekarz w ciszy swojego gabinetu stawiał diagnozę i tą samą drogą wysyłał pacjentowi.

          Zapraszając czytelnika w podróż po sztuce medycznej Babilonii, Egiptu, starożytnej Grecji i Rzymu oraz Europy od czasów średniowiecza do przełomu XIX i XX wieku autor nie zamierza szokować czytelnika porażającymi praktykami ani epatować krwawymi jatkami w wykonaniu mistrzów medycyny, chociaż i takich w książce  nie brakuje, ale pragnie uświadomić czytelnikowi, że ta medycyna, którą znamy dzisiaj ma bardzo płytkie korzenie. Jeżeli architektura, rzeźba, literatura, prawo i inne dziedziny mogą ciągle czerpać z dorobku pokoleń wcześniejszych, to medycyna ma tylko kilka ogólnych idei typu primum non nocere, do których może sięgać bez obaw, że rzeczywiście nie zaszkodzi.

         Dzieło  Belofskyego ukazuje także  skutki szukania recept na przypadłości, których etiologii (znam, znam takie trudne słowo) nie potrafiono zrozumieć. Stąd zastawianie  bardzo przebiegłych pułapek na tasiemce, zawieszanie łepków kukułek na szyjach epileptyków, upuszczanie krwi do przysłowiowej krwi ostatniej, dręczenie lewatywami,  poddawanie pacjentów wirowaniu w celu przywrócenia równowagi psychicznej oraz stosowanie maści i innych leczniczych preparatów sporządzonych z różnych części ludzkich zwłok. Tak „rozwijała” się medycyna dopóki nie odkryła, że ciało i dusza stanowią jedność, dopóki nie zaczęła wnikać w tajemnice ludzkiego ciała nie obawiając się stosów na ziemi lub piekła po śmierci, dopóki nie dostrzegła istnienia czegoś tak błahego jak drobnoustroje. Jak pisze autor: Dopiero w XX wieku medycyna poniekąd odzyskała rozsądek – za późno dla wielu cierpiących. Hipokrates zapewne byłby przerażony.        

        Warto wiedzieć, jak dawniej leczono, warto też wiedzieć, że dzisiaj leczenie zostało zastąpione świadczeniem usług medycznych, którymi rządzą magiczne procedury.  I zgodnie z tymi procedurami w lipcu zostałem skierowany do lekarza zwanego specjalistą, do którego zostałem zarejestrowany na koniec września. Lekarz specjalista zlecił badanie, które zostało wykonane w połowie grudnia a już trzeciego dnia marca spotkam się ponownie z lekarzem specjalistą i poznam wyniki badania i lekarską diagnozę.  I muszę w tym miejscu stwierdzić, że lekarz pierwszego kontaktu był kompetentny i życzliwy, że lekarz specjalista też z troską i powagą pochylił się nad moim problemem, ale te procedury…   Za lat lat sto lub sto dziesięć  może się okazać, że będą one równie śmieszne jak dawna recepta na poważne przypadki epilepsji: weź prawe oko wilka i lewe wilczycy: wysusz je i zawieś na szyi chorego, który powinien nosić je przez trzy miesiące bez przerwy i nie wolno mu w tym czasie zażywać kąpieli.

      

 

   

      

mso-spacerun: yes;