Drukuj 

 

   Od trzech już dekad podróżuję po świecie. Nie uznaje biur podróży. Wolę razem z przyjaciółmi zaplanować indywidualną wyprawę. I tak już od 30 lat. By uczcić ten jubileusz, wybrałem się w miejsce niezwykłe – naKaraiby.

 

    Karaiby przeciętnemu mieszkańcowi Europy kojarzą się z piratami. To efekt hollywoodzkich produkcji filmowych – zresztą bardzo dobrych – z Johnem Deppem w roli głównej. Tych, którzy wybierają się na te wyspy w poszukiwaniu pirackiej przygody muszę jednak rozczarować – o marynarzach rozbójnikach już dawno nikt tam nie słyszał. Za to jeśli dotrzemy tam akurat na przełomie lutego i marca, będziemy mogli zobaczyć jeden z najbarwniejszych karnawałów na świecie. Choć jest mniej znany od tego brazylijskiego, to moim zdaniem, bardziej autentyczny.

 

 

 

Calypso w duszy gra

 

      Trynidad i Tobago. Dotarliśmy tam po zwiedzeniu pięknych plaż Dominikany i Jamajki. Choć to z Jamajki wywodzi się słynny w świecie gatunek muzyki regge, spopularyzowany przez Boba Marleya, to mnie na Karaibach porwały inne rytmy.

 

      Jakież było moje zdumienie, kiedy na Trynidadzie na kilka dni przed Popielcem zobaczyliśmy przebierańców oblewających się farbami w rytm dźwięków rodzinnej muzyki calypso – wystukiwanej między innymi na bębnach z beczek. Przypomniały mi się krakowskie Juwenalia z moich studenckich lat. Ale to był inny rodzaj festiwalu niż ten nad Wisłą, bardziej spontaniczny.

 

     Nie myśląc wiele rzuciłem się w wir zabawy. Tańczyłem, śpiewałem z ludźmi,  których wcześniej nigdy nie widziałem. Wkrótce i ja byłem od stóp do głowy oblany kolorową farbą. Wszyscy świetnie się bawili, byli bardzo przyjaźni. Nikt z tłumu nie był agresywny, nie nadużywano alkoholu. Czułem się bezpiecznie wśród osób mających tylko jeden cel – dobrą zabawę.

 

     Może tak zbawienny wpływ na uczestników  ma muzyka calypso. To gatunek pochodzenia afrykańskiego, przywieziony tu przed wiekami przez niewolników z Czarnego Lądu. Muzyka ta przybiera formę improwizowanej ballady w rytmie afrykańskim z naleciałościami folkloru Ameryki Środkowej. Słowa utworów często poruszają aktualne problemy, są swoistą publicystyką muzyczną.

 

     Zespoły uczestniczące w karnawale liczą sobie od stu do – bagatela  - trzech tysięcy muzykantów i tancerzy. Podróżują po ulicach odkrytymi ciężarówkami, tak by każdy mógł  je zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć. Wszyscy skaczą i krzyczą: - Trynidad, jump up!!! Trynitad, jump up!!! Przyglądają się im nie tylko gapie, ale też sędziowie oceniający przebrania,  grę  i taniec poszczególnych zespołów oraz kompozycję całego ich programu. Wiele przebrań to imponujące konstrukcje na specjalnych stelażach, wymagające od noszących je ludzi niezwykłej kondycji fizycznej i gracji w poruszaniu się. Kobiety podkreślają swoje zgrabne sylwetki, mężczyźni chcą być jeszcze bardziej męscy.

 

     Sam karnawał trwa zaledwie kilka dni, ale wielu mieszkańców Trynidadu i Tobago żyje nim przez cały rok. Zrzeszają się w specjalnych klubach, w których ćwiczą karnawałowe kompozycje. Dla nich karnawał to nie jest krótka zabawa, to filozofia i wręcz sens życia.

 

 

 

Potomkowie niewolników

 

     By zrozumieć fenomen tego festiwalu,  trzeba przyjrzeć się historii miejsca. Wcale nie piraci odcisnęli  najmocniej swoje piętno na tych przepięknych wyspach, więcej zdziałało niewolnictwo. W roku 1498 Trynidad dla mieszkańców Europy odkrył Krzysztof Kolumb, do Tobago dwa lata później dotarł hiszpański żeglarz Vincente Pinzon. Hiszpanie w 1532 r. założyli na Trynidadzie swoją kolonię, która przetrwała tam ponad dwieście pięćdziesiąt lat. U schyłku XVIII wieku przejęli ją Brytyjczycy.

 

     Tobago zaczęto kolonizować w 1628 roku. W ciągu niecałych dwóch wieków wyspa przechodziła z rąk do rąk pod rządy władz holenderskich, angielskich i francuskich.  Usiłowali podbić ją również  Kurlandczycy w czasach, gdy Kurlandia – leżąca na terenie dzisiejszych państw bałtyckich – była polskim lennem. W końcu i Tobago – na przełomie XVIII i XIX wieku zaczęli zarządzać Brytyjczycy. W 1888 r. w Londynie podjęto decyzje o administracyjnym połączeniu Trynidadu i Tobago w jedną kolonię.

 

     Do dzisiaj około 40 procent mieszkańców wysp stanowią potomkowie niewolników sprowadzonych z Afryki. Mniej więcej tyle samo jest Hindusów – wnuków  robotników sprowadzonych na początku XX wieku z Indii. 18 procent stanowią Metysi i Mulaci, pozostałe dwa procent to spadkobiercy dawnych europejskich kolonizatorów i Chińczycy. Wprawdzie językiem urzędowym jest tu angielski, ale w użyciu są także: francuski, hiszpański, hindi i chiński, a także lokalny dialekt trini. Większość ludności to chrześcijanie – katolicy i protestanci. Są też wyznawcy religii hinduistycznych i muzułmanie.

 

     Z żalem opuszczałem karnawałowe Trynidad i Tobago. Na szczęście czekały nas kolejne atrakcje – wyprawa na wulkany wyspiarskiego państwa Saint Vincent i Grenadyny. A poza tym piękne plaże i dziewczyny...

                                                                                                                                            Józef Różański