Dzień po Twoim pogrzebie poszedłem na Turbacz. Nie jestem szczególnie sentymentalny, ale maszerując samotnie rozmyślałem o naszych spotkaniach, które nigdy nie były zwyczajne. Pozwoliłeś mi mówić do siebie po imieniu, ale byłeś dla mnie zawsze POETĄ, potem dopiero Romanem-rozmówcą, Romanem-myślicielem, Romanem-wędrowcem, Romanem-gawędziarzem, Romanem-cyklistą, Romanem-narciarzem, Romanem-filozofem przyrody, Romanem-teologiem, Romanem- Góralem i Romanem-Polakiem… Te i inne nie znane mi oblicza czyniły z Ciebie POETĘ, którym byłeś przede wszystkim.
Był prawdopodobnie rok 1990. Musiałem skorzystać z pomocy stomatologa i poradzono mi gabinet mieszczący się na ulicy Kolejowej. Wszedłem do tej sali tortur, w której obok białych szaf wypełnionych wymyślnymi narzędziami tortur ustawiony był regał z książkami. Krótka lekarska interwencja skończyła się długą rozmową nie tylko o książkach. Tak poznałem Romana Dziobonia. Od tej wizyty spotykałem Go wielokrotnie. Zasiadaliśmy razem w jury rozlicznych konkursów literackich i recytatorskich (najczęściej ocenialiśmy teksty nadesłane na konkurs poetycki „Co się komu w duszy gra?”), spotykaliśmy się na konkursach poezji ludowej (na której się nie znam), razem ocenialiśmy fraszki i inne krótkie formy nadsyłane na konkurs im. Stanisława Leca. Spotykaliśmy się na nowotarskim Rynku, w Jatkach, na ścieżce rowerowej, na trasie biegowej i czasem w Gorcach. Spotykaliśmy się w także w restauracji państwa Winiarskich, gdzie rozpoczynał swoją działalność nowotarski Komitet Obrony Demokracji. Do tego grona zostałem zaproszony właśnie przez Romana Dziobonia, który zawsze wadził się z władzą, ale obecna uwierała go szczególnie boleśnie.
W swoim trzydziestopięcioletnim pobycie na Podhalu spotkałem dwóch ludzi niezwykłych. Był nim Roman Dzioboń i był nim Ludwik Gołąb. Ich pierwsze spotkanie również było niezwykłe. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku Pan Ludwik, będący szczęśliwym posiadaczem Malucha, wybrał się z rodziną do lasu pod Maruszyną. Niestety, rodzinna sielanka nie trwała długo, gdyż się okazało, że zgubiony został kluczyk do samochodu. Nowy Targ dość daleko, do telefonu też nie blisko a komunikacja autobusowa działała jak wszystko w tamtych czasach. Szukając pomocy pan Ludwik zatrzymał zjeżdżającego z góry rowerzystę, któremu wręczył klucze od mieszkania i wytłumaczył, gdzie znajdzie zapasowe kluczyki! Rowerzystą był oczywiście Roman Dzioboń. Spotkało się dwóch obcych sobie ludzi i sobie zaufało. Mogło się to wydarzyć wyłącznie dlatego, że człowiek sztuki spokał człowieka sztuki.
Każde nasze spotkanie było okazją do rozmowy. Zsiadaliśmy z rowerów na ścieżce rowerowej, siadaliśmy na ławce w Rynku, zimą stawaliśmy obok trasy biegowej na lotnisku. Przed pięciu lub sześciu laty dostrzegłam Romana biegnącego z przeciwnego kierunku, stanąłem więc w oczekiwaniu na krótką rozmowę. Niestety, od zbliżającego się narciarza usłyszałem: Nie gadamy, nie gadamy, bo czas mierzę! Mniej więcej w ty samym okresie spotkałem Go na Rynku. Był późnojesienny poranek, zaproponowałem więc kawę w pobliskiej restauracji. Odmówił, gdyż musiał jeszcze wsiąść na rower, aby zakończyć sezon z wynikiem 5000 kilometrów na liczniku! Dodam, że następnej wiosny zainstalowałem licznik rowerowy i bardzo musiałem się starać, aby podobny wynik osiągnąć. Inspirował więc i motywował Roman Dzioboń nie tylko w prywatnych i publicznych dyskusjach i nie tylko swoją literacką twórczością.
Mnie jednak nie tylko inspirowałeś, nie tylko motywowałeś. Denerwowałeś mnie, prowokowałeś i zachwycałeś jednocześnie. Nigdy chyba nie zgadzaliśmy się zasiadając w jury konkursów literackich i recytatorskich. Broniąc swoich ocen bywałeś uparty, oczekiwałeś od młodych twórców dojrzałości, której często nie mają dorośli uchodzący i uważający się za poetów. Teraz również mnie denerwujesz, bo nie potrafię znaleźć formy wyrażającej Twój obraz zapisany w mojej w pamięci, nie potrafię znaleźć formy wyrażającej naszą nienachalną znajomość, której rytm wyznaczały najczęściej przypadkowe spotkania. Szczególnie lubiłem, gdy wraz z żoną spotykaliśmy Ciebie na rowerowej ścieżce lub na trasie biegowej. Wówczas nigdy nie mierzyłeś czasu, wówczas nigdzie się nie spieszyłeś, ale zatrzymywałeś z szerokim uśmiechem. W czasie ostatniego z takich spotkań opowiedziałeś nam o zderzeniu z sarną, którą wczesnym rankiem spłoszyłeś w borze za kombinatem. Rozbite kolana i łokcie nie zniechęciły Cię do porannych wypraw.
Gdybym spotkał Cię dzisiaj być może przypomniałbyś o konieczności ćwiczeń wzmacniających ramiona, bo to ich siła i odporność są najważniejsze w bieganiu na nartach. Być może byś zawieszał już na drzwiach specjalne gumy do naciągania. I to mnie też denerwowało. Ja wsiadam na rower i jadę. Ty musiałeś rower do sezonu odpowiednio przygotować. Musiałeś usunąć z niego wszystko, co niepotrzebnie go obciążało, musiałeś dobrać najwłaściwsze opony. Ja wyciągam biegówki, smaruję i biegam, Ty musiałeś się do sezonu biegowego przygotować kondycyjnie. Ty wstawałeś wcześnie rano, aby wybrać się na wycieczkę w Gorce, na trasę rowerową. Ja wyruszam tu i tam, gdy się wyśpię, co też mnie (przez Ciebie) denerwuje.
Ale w tym wszystkim byłeś dla mnie zawsze POETĄ. I jako POETA też mnie denerwowałeś, bo napisałeś wiele świetnych, cudownych wierszy, ale i napisałeś wiele wierszy niedoskonałych, przed publikacją których nikt Cię nie powstrzymał.
Kończę te swoje pretensje tekstami, które, moim zdaniem, są miarą i Twojej wrażliwości i Twojego talentu.
POLSKO…
Polsko moja!
coz Ci dom?
cheba dom Ci-
Siebie – som
zabrałaś mi moje
serce
weź se dzisiok
całom reśte
może Ci się na co przydo?
Weź se reśte
moif dni
i to syćko
co się w sercu moim tli:
Bier moje do dnia wstawanie
i codziynne harówanie
i wiecór z poziorem
na Babiom Góre
Na obróne weź ciupagę
dom Ci hónor i odwoge,
a jak Ci będzie potrzeba
weź kawał mojego nieba
i piykności moif Gór
dom Ci sumu orlif piór
Nief Twój Oreł
w słónko wzleci
Nief nie płacom Twoje dzieci…
Polsko moja, coz Ci dom?
cheba dom Ci – siebie som…
Takie ta leśne pisanie
Siodef se na pniocku w borze
może by cosi uzdajać napisać?
może…
ba jakoz chytać za papiyr
i pióro
kie tutok:
wiater zynie
przepiykne chmury – górom
sosna – chropiatom koronom
cechro się o mnie miyłośnie…
jakoz jom odegnać?
coz powiym tyj sosnie? (…)
Smrecek malucki
na paluski staje
do ucha mi septo:
ze jazrymbina bestyjo
róść mu nie daje
Mrowcyca – na noge mi wychodzi
bystro poziyro
cy jo tyz nie złodzij
cyf nie przysed kraść lasu!
wte by mnie ucina
zawcasu (…)
I tak – wiycie
cas schodził –
z pnioka wstałef
las sumi:
coz to za cłek głupi
haw przysed
co o mnie pisać
nie umiy?
Wykroty
Na ozaist!
Dziś!
Na trupa podany
w odziyniu potarganym –
zmogła cie – smreku – dujawica?
Cy pieron strzelył do tobie?
Zielone ferecyny,
paprocie promieniste
poklynkały cichucko
w zołobie…
Hej!
Dómie góralski hyrny
w strzelistyj koronie
Jesce kiejsi śmiałeś się oknami,
kurzyłeś fajke kóminem
niebieściutki sed dymek
do nieba…
Dziś: dźwiyrze i okna zawarte,
pokrzywy trzymiom warte –
jak przy truchle – na katafalku…
Darmo
płakać nie worce
ślozy niefze nie kapiom
cy nad smrekiem, cy chałupom
starom
Nie zatrzymies dujawic,
płazy w chałpie zbutrzniałe –
Cas – odmiyrzo syćko
Jednom miarom….