Blue Flower

 

      Walcząc wytrwale z wtórnym analfabetyzmem i patriotycznie poprawiając statystyki czytelnictwa w naszym smutnym kraju  przeczytałem  dwie książki ukazujące rzeczywistość w jakiś sposób mi bliską.

      Monika Odrobińska wydała „Dzieci wygnane” (Kraków 2020) będące wynikiem spotkań autorki z uczestnikami wywózek na Syberię. I jest chyba oczywiste, że te niegdyś skrzywdzone dzieci mają dzisiaj lat 85,  90 i więcej.   Autorka  zarejestrowała ich opowieści, w których  starali się przywołać wydarzenia  najbardziej tragiczne lub poruszające. Jednak wielu bohaterów książki opuściło tereny ZSRR wraz z armią Andersa, dzięki czemu zaopiekowano się nimi w sposób więcej niż właściwy.  Pozostali   doświadczyli losów dość osobliwych i dlatego też niewiele dowiadujemy się o codziennym życiu wielu tysięcy  nieletnich sybiraków, którzy mogli opuścić miejsca zesłania dopiero w roku 1945 lub jeszcze później.

      Wygnanych z domów na polskich kresach było wielu.  Źródła rosyjskie mówią o  320 tysiącach, według IPN-u było  ich 800 tysięcy, GUS i niektórzy historycy mówią o 1,3 miliona osób. Wraz z generałem Andersem opuściło ZSRR około 115 tysięcy żołnierzy i ich rodzin. Tak więc znakomita większość wygnanych została na terenach państwa sowieckiego dość długo. Po odkryciu zbrodni w Katyniu i zerwaniu stosunków rządu londyńskiego ze Stalinem polscy zesłańcy nie mogli już opuszczać Radzieckiej Rosji. Nie byli wprawdzie skazańcami, ale stali się zakładnikami i czas ich pobytu w posiołkach (niektórzy  mówią o pasiołkach) był nieokreślony.

       Zniszczenie dzieciństwa przez wypędzenie z rodzinnych domów, upchanie w bydlęcych wagonach, w których musiało się spędzić pięć zimowych tygodni i w których pokonało się cztery tysiące kilometrów, osadzenie w  zaśnieżonych, wielkich ziemiankach i kilkuletni  pobyt w obcym, wrogim  świecie są faktami, z którymi dyskutować  nie można, ale przecież  nie codziennie wygnane dzieci patrzyły na śmierć najbliższych, nie codziennie doświadczały głodu i strachu. Znakomita większość z nich było na wygnaniu w towarzystwie rodziców, którzy  starali się im zapewnić wszelką możliwą pomoc.

      Bycie dzieckiem alkoholika lub schizofrenika miewa swoje konsekwencje, bycie dzieckiem sybiraka może jest mniej pogruchotane, ale wyczula na pewne fakty i symbole. Mój pradziadek za pracę przy budowie dróg kolejowych i mostów na kresach i w Rosji kupił grunt, na którym wybudował sobie i  swoim dzieciom domy w Tarnowicy Leśnej (powiat Nadwórna, województwo Stanisławów). Jego syn, czyli  mój dziadek, pracował przy obsłudze szybu naftowego w Staruni, babcia prowadziła dom i gospodarstwo. W pracach domowych i w opiece nad dwojgiem dzieci pomagała babci ukraińska dziewczyna,  młody Ukrainiec zatrudniony był do  prac gospodarskich. Orki, sianie i żniwa wykonywali Huculi, którzy w tym celu przybywali do Tarnowicy Leśnej i okolicznych wsi. Pracowali  u zamożniejszych gospodarzy  za pieniądze lub zboże. Nie pochodzę więc ze szlachty, jak większość  tzw. kresowiaków, nie mieli moi pradziadowie, ani szlacheckiego dworku, ani majątku ziemskiego. Nie wisiały też  na ścianach ich domów portrety wąsatych antenatów w kołpakach na głowie, w żupanie, kontuszu i przy karabeli. Pochodzę z dziwnego chłopsko-niechłopskiego domu, w którym moja mama i jej brat mogli doświadczyć bezpiecznego i spokojnego dzieciństwa. Skończyło się ono jednak w lutym 1940 roku. Dziewięcioletnia mama, jej siedmioletni brat, moja babcia i mój pradziadek zostali wywiezieni na Syberię. Dziadek brał udział w kampanii wrześniowej i pod Nowym Sączem został wzięty do niemieckiej niewoli. Tak więc od lutego 1940 do marca 1946 moja liczna rodzina ze strony mamy poznawała uroki  Syberii. Napisałem o licznej rodzinie, bo podobny los spotkał także i siostrę babci, jej męża i synów.  Po kilku miesiącach zesłania zmarł mój pradziadek. Wydaje mi się, że dzięki rodzinnym opowieściom znam dość dobrze los dzieci wywiezionych na Syberię. Niestety, w książce  Moniki Odrobińskiej znalazłem w niewielkim stopniu rzeczywistość i klimat tego, co przez wiele dziesięcioleci było treścią rodzinnych spotkań.

       Pakując w pospiechu i pod lufą sowieckiego żołnierza swój dobytek spakowano również figurkę Matki Boskiej, którą prawdopodobnie mój pradziadek otrzymał w dniu pierwszej komunii. Jest ta figurka jedynym zachowanym do dzisiaj  przedmiotem pochodzącym z rodzinnego domu mamy, jest  jedyną pozostałością z dorobku dwóch pokoleń. I jest to  chyba  jedyna Matka Boska Złotonośna. W pierwszych latach zesłania babcia pracowała w kopalni złota, gdzie ładowała do wózków rudę i dowoziła ją do młynów, które tę rudę mieliły, aby oddzielić od niej cenny kruszec. Po wyzyskaniu złota rudę wywożono na wielkie hołdy. Zesłańcy mogli penetrować te hołdy w poszukiwaniu pozostałych złotych drobinek, za które w lokalnym sklepie można było kupić podstawowe artykuły. Funkcjonowanie sklepu, w którym można było nabyć papierosy, jakieś podłe jedzenie i nędzne ubrania było szczególnie perfidną formą zmuszenia zesłańców do dodatkowego pozyskiwania złota. Moja mama także uczestniczyła w tych poszukiwaniach  a  znalezione złote  drobinki  gromadziła w figurce Matki Boskiej.

       Złotonośna Matka Boska w roku 1946  nie mogła wrócić do domu w Tarnowicy Leśnej, bo babcia nie zgodziła się na przyjęcie rosyjskich paszportów, trafiła więc po dwóch miesiącach podróży do Nysy. I w tym momencie wkraczamy w rzeczywistość pięknie odtworzoną przez Karolinę Kuszyk w książce „Poniemieckie” (Wołowiec 2019).

       Gdy na skrzydełku tej świetnie napisanej książki zobaczyłem datę urodzenia autorki pomyślałem z pewną wyższością: cóż ta smarkata może wiedzieć. Na prawdziwym poniemieckim to ja się wychowałem i ja na nim znam się najlepiej! Jednak po pierwszych rozdziałach przekonałem się, że Karolina Kuszyk, mimo młodego wieku, zna się nie tylko na poniemieckim, ale także na pożydowskim i podworskim. Wykonała po prostu kawał solidnej pracy i zbadała  z pozoru marginalny obszar historii.

      Rodzina  autorki „Poniemieckiego” osiedliła się w Legnicy (Liegnitz) i wraz z domem weszła w posiadanie  sprzętów pozostawionych przez ich poprzednich właścicieli. Moja rodzina osiedliła się w Nysie i z  domu mojej babci zapamiętałem wielki kuchenny kredens wyposażony z dwóch stron
w piękne młynki do kawy i pieprzu. W mieszkaniu ciotki (siostra babci), która również odwiedziła Sybir, wszystkie meble i naczynia były poniemieckie.  Jednak nie zwracaliśmy na to uwagi. Jako podrostki zauważaliśmy ślady poniemieckości w miejscach swoich zabaw. Odkryliśmy na przykład swastyki na kilku żeliwnych płytach zakrywających wejścia do kanałów. Mam nadzieję, że już ich nie ma, bo mogłyby się stać relikwiami dla dziarskich chłopców z ONR-u. Tego typu "relikwii" znajdowaliśmy dość dużo i jeżeli nie  okazywały się one być przydatne do naszych zabaw to  je ignorowaliśmy.  Nieco młodsi ode mnie  mieszkańcy Dolnego Śląska mieli szansę zarobienia na poniemieckim, gdyż w czasach Edwarda Gierka upowszechniły się wycieczki Niemców na opuszczone tereny. Karolina Kuszyk wspomina o powstaniu biur podróży specjalizujących się w tego typu usługach, nie pisze jednak o dość powszechnym procederze sprzedawania ich uczestnikom książek, widokówek, obrazów i wszelkiego rodzaju  poniemieckich przedmiotów zalegających strychy domów naszych babek.

      Autorka „Poniemieckiego” odwołując się do filmów, literatury i bogatych źródeł historycznych przedstawiła między innymi okoliczności „repatriacji” Niemców i zajmowania ich domów przez nowych mieszkańców oraz formy i skalę wszechobecnego szabru. Wprowadza ona  także czytelnika w tajniki kultury materialnej Niemców, z którą zetknęli się przybysze  ze Wschodu. 

       Osobny rozdział poświęcony jest poniemieckim cmentarzom. Cmentarz należący do mojej pierwotnej parafii składał się z dwóch części; nowy cmentarz z tanimi i najczęściej lastrykowymi nagrobkami i stary, poniemiecki, porośnięty drzewami, krzakami i chwastami. Na starej części  świece paliły się tylko na kilku grobach. Grobowce w części poniemieckiej były wykonane z najczęściej czarnego kamienia.  Pod koniec lat sześćdziesiątych proboszcz zdecydował o wysprzątaniu starej części cmentarza. Najpierw wycięto chwasty i krzaki, potem przerzedzono drzewa, na końcu uprzątnięciu cmentarz ze starych nagrobków, które musiały być cenne, bo wraz nimi zniknął i ksiądz proboszcz.

      Na Dolnym Śląsku osiedliła się również i rodzina ze strony ojca. Pierwotnie zamieszkali we wsi Kłodobok  (Klodebach), w której część domów zajmowali jeszcze niemieccy właściciele. Po przybyciu osiedleńców na wielu domach straszył napis: Achtung Fleckfieber! (Uwaga tyfus!). Nie wystraszyło to jednak nikogo.  Rodzina ojca przez rok zamieszkiwała w jednym domu z Niemcami, z którymi żyli w bardzo poprawnych relacjach. O takich sytuacjach wspomina także autorka „Poniemieckiego”.

      W czasach mojego dzieciństwa można było spotkać w prostej, wiejskiej chałupie kilkanaście starych zegarów. W tej samej wsi stał w stodole zdemolowany powóz, przypominam też sobie wielki drewniany kredens stojący w oborze, w którym właścicielka  chowała wiadra do dojenie krów i inne gospodarskie sprzęty. Były to zapewne zdobycze podworskie, ale śladów dworu już nie było. Karolina Kuszyk poświęca także uwagę i pożydowskiemu, którego na Dolnym Śląsku, w porównaniu z innymi częściami Polski go było stosunkowo niewiele. Na terenach należących do III Rzeszy rozprawiano się z Żydami i ich majątkiem już od roku 1933, tak więc majątek pożydowski stanowił część majątku poniemieckiego.

       Dzięki poniemieckiemu młynkowi do mięsa jadłem przez całe dzieciństwo kotlety mielone, piłem sok z poniemieckiej sokownicy i cieszyłem się ciepłem z poniemieckich pieców. Wielu dorosłych pracowało w Zakładach Urządzeń Przemysłowych, ale często się słyszało, że pracują u Weigla (przedwojenny niemiecki właściciel fabryki). I cóż, chciałbym przeczytać, jeżeli powstały, teksty moich niemieckich rówieśników, których przodków wysiedlono (wygnano, wypędzono) z Wrocławia, Nysy, Legnicy i Szczecina.  Zastanawiam się także, czy książka Karoliny Kuszyk zainspiruje do powstania książki noszącej tytuł  „Pożydowskie”. Jest przecież wiele miejscowości, w których w różny sposób wcześniejsze pokolenia weszły w posiadanie majątku po Żydach.

                                                                 Matka Boska Złotonośna

 

                                    Otwór w figurce, który posłużył mamie do ukrywania drobinek złota