Blue Flower

 

Bogda  Borowicz

 

      Kraków -Nowy Targ       

 

21.09. - 20.10.2020

 

 

Koronawirus - noc w szpitalu

 

 

 

       Gdzieś tak jesienią, spędzając czas przy stole w miłym towarzystwie przy zwyczajowo włączonym telewizorze mimo uszu puściliśmy bieżące newsy - między pożarciem australijskiego pływaka przez rekina a kolejnym samobójczym atakiem w Bagdadzie – podano, że w chińskiej prowincji Wuhan wybuchła epidemia spowodowana przez nieznanego dotąd nauce wirusa. Nieostrożni Australijczycy to tradycyjna przekąska rekinów o tej porze roku. Śmierć dziesiątek ofiar w Bagdadzie nie robi już na nas wrażenia – kawa doskonała, tort - popisowe dzieło gospodyni – delicje - cóż, nieszczęśnicy w Bagdadzie zasługują na współczucie, ale to nie nasz problem. Wuhan? Któż przejmowałby się epidemią w dalekich Chinach. Wprawdzie jajogłowi coś tam straszą, że w dobie globalizacji i powszechnej komunikacji międzykontynentalnej istnieje zagrożenie i ple, ple, ple.

       My Europejczycy - szczególnie moje pokolenie 70 +, ma do Chińczyków stosunek lekko postkolonialny - poczucie pewnej wyższości. Cóż my wiemy o ponad piętnastotysięcznej wspaniałej historii Chin - np. o doskonale zorganizowanej administracji, na której wzoruje się do dziś współczesna, o spisywanej przez tysiące lat historii itp. Owszem, widzimy rosnącą potęgę współczesnych Chin – imponujące budownictwo, potęgę militarną, powoli oswajamy się z faktem, że niemal każdy produkt znanej marki ma gdzieś dyskretnie umieszczony napis „made in China”. U licha, nawet czosnek chiński brylował na naszych stołach, dopóki nie doceniliśmy polskiego. Ale pamiętamy plac Tienanmen, rozjeżdżanych czołgami studentów. Współczesny świat widział już nie takie masakry - przywykł.

       My w Europie czujemy się..... bezpieczni. Właściwie - dlaczego? Czyż nie u nas toczyły się dwie wojny światowe? Czyż dopiero co nie skończyły się mordy etniczne na Bałkanach? U naszych granic tłoczą się nieszczęśnicy wygnani z domów niekończącymi się wojnami, toną u naszych wybrzeży - nie ma dla nich litości. Festung Europa - twierdza Europa nie zamierza się poddać, oddać czegoś ze swojego dobrobytu, swojej wyniosłej izolacji. Bo „oni” stanowią zagrożenie, bo ich nieludzki Islam nie zna litości dla nas. Arcykatolicki polski rząd odmawia przyjęcia na leczenie dziesięciu kalekich syryjskich dzieci - szlachetna inicjatywa lekarzy nie znajduje zrozumienia – pobożna pani Premier obawia się, że matki zechciałyby odwiedzić swoje pociechy, za matkami pojawiliby się ojcowie – no, a dalszy ciąg wiadomy – akty terroryzmu oczywiste. Naród przyjmuje to ze zrozumieniem. Uważamy, że to wyłącznie nam, emigrującym do krajów dobrobytu, gnębionym przez okrutną komunę Polakom należało się współczucie i wsparcie? A one oczekiwały od nas ciężkiej pracy, fachowości i uczciwości – żadnej litości! Nam - a nie IM.

      Dwudziesty pierwszy wiek, po którym naiwnie oczekiwaliśmy sukcesu ludzkości, zdobywania kosmosu, ogólnego dobrobytu - staje przed nieoczekiwanymi wyzwaniami. Koncentruje się na walce o Władzę, Pieniądze. Z jednej strony Możni tego świata dysponujący większością jego zasobów, z drugiej umierające z głodu dzieci Afryki i żebrzący o pomoc dla nich wolontariusze. „Wyślij choć SMS – a może wystarczy na butelkę mleka”.

***

       Wuhan - czyli covid-19 jednak nadchodzi. Dociera do zaskoczonej Europy i Stanów Zjednoczonych. Nasi przywódcy na razie podrwiwają - jakie zagrożenie ? Nam- może grozić wirus - w dwudziestym pierwszym wieku? Nam, wysyłającym sondy do granic Kosmosu? Niestety, koronawirus zwany przez wirusologów Cov- 19, traktuje nas jak normalny element przyrody. Co zdumiewające, ma właściwości tajemnicze - lekarze stają bezradni wobec śmierci pacjentów wydawałoby się dobrze rokujących. Nie ma sensu rozpisywać się na ten temat – zapewne przyszłe źródło prac doktorskich psychologów, epidemiologów czy politologów. A nawet teologów.

       Wirus wywraca światową gospodarkę, zmienia mentalność ludzi stawiających sobie pytanie: co dalej? Jest idealnie demokratyczny - dopada dumnych polityków, milionerów
i nędzarzy. Świeży ozdrowieniec, premier Anglii Borys Johnson apeluje: to straszna choroba, nie lekceważcie jej! Zaczynają umierać tysiące, dzienniki massmediów zaczynają się od raportów o ilości zachorowań  i śmierci.  Wstrząsa reportaż z Włoskiego miasteczka Bergamo - epidemia epidemią, ale kibice uhonorowali wygrane derby wielką fetą w stylu „panowie bracia kochajmy się”. Efekt? Zrozpaczony burmistrz mówi, że w samotności szpitalnej wymiera w miasteczku całe pokolenie 70 +. A lekarze grają role selekcjonerów – kogo leczyć, a kto już nie rokuje... Polscy lekarze jadą do Bergamo – uczyć się od dramatycznie doświadczonych kolegów.

       A tak wieszaliśmy psy na naszej służbie zdrowia; mamy wspaniałych, nie zawaham się powiedzieć bohaterskich lekarzy, pielęgniarki i niedoceniany dotąd personel pomocniczy. Rząd zajęty walkami kolejnych baronów (czy może baranów) wykorzystuje narastającą epidemię do lansu - pan premier na tle największego samolotu - dostawczaka z kilkoma tonami materiałów medycznych! Gdzież do niego pani Kulczyk sprowadzająca podobny sprzęt stojącymi bezczynnie samolotami LOTU.

       Nasz bohaterski Sejm obraduje bez maseczek czy innych zalecanych  zabezpieczeń,  księża gwarantują osobistą opiekę Matki Bożej nad Narodem Wybranym uznając za tchórzostwo i brak wiary tak mocnej, że góry przenosi (a co dopiero wirusa) u tych, co w maseczkach biorą Hostie w ręce. Masowe zachorowania w domach opieki społecznej - choruje także personel - w TV zrozpaczony mąż pielęgniarki – jedynej, która pozostała by opiekować się schorowanymi staruszkami, błaga: pomóżcie, ona się wykończy!

       Powstają najdziksze teorie tłumaczące pojawienie się wirusa – od, co oczywista, spisku Żydów, perfidii Sorosa, który dąży do zmniejszenia populacji, której niby to pomaga, ręki Kosmitów wkurzonych naszym pętaniem się po Kosmosie, wreszcie nadejściem Antychrysta (czyż Papież Franciszek nie przejawia pewnych poglądów....wątpliwych a wskazujących...). Pojawiają się objawienia Maryi - szczególnie w Medzugorie - gdzie nasz arcybiskup Hoser doświadcza cudu – oto szatan, by nie dopuścić do wygłoszenia przez niego homilii – rozpętuje straszliwą burzę (biskup szczęśliwie salwuje się ucieczką, w czym ma wprawę po słynnej rejteradzie z Kagali). Bohaterscy, a nieulęknieni Polacy organizują potężne marsze (bezmaseczkowe i bezzabezpieczeniowe) dla udowodnienia, że pod płaszczem ochronnym wiary wirus nam niegroźny, a pewien dzielny nowoczesny proboszcz zakupuje od NASA parasol antywirusowy zabezpieczający wiernych od wszelakiej szkody. Pękamy z dumy, że to oczywiście proboszcz nowotarski! Górale, na was zawsze można liczyć – wołał św. Jan Paweł II – wielka grupa młodych Górali daje koncert w Medzugorie oczywiście bez zabezpieczeń.

       No, ale to dzieje się daleko poza naszymi opłotkami. Grom uderza nagle: znana i lubiana pani doktor w stanie ciężkim helikopterem odtransportowana do szpitala zakaźnego z rozpoznaniem Covid - pierwsza śmiertelna ofiara w Nowym Targu. Strasznie to smutne, ale przecież nasze kontakty są tak ograniczone – tylko dzieci i najbliżsi znajomi. Nadchodzi piękne, upalne lato, plaże zatłoczone - usankcjonowano tylko „grajdołki” jako formę dystansu społecznego - dotąd uważane za zawłaszczanie publicznych plaż – na szlakach maszerują zwarte kolumny tzw. Turystów - jakieś obostrzenia pandemiczne? Nie dla nas. Politycy zapewniają nam nieustający show - a to LGBT zagrażające zdrowej tkance narodu, a to edukatorzy w szkołach podstępnie uczący maluchy masturbacji - o zgrozo - podający tabletki powodujące zmianę płci – jak ekscytuje nas minister edukacji – gdzież tu myśleć o Covidzie! Nawet rząd, najlepszy jaki nam się w dziejach udał - w ferworze walk partyjnych i na plażach mórz południowych - mimo uszu puszcza krakanie epidemiologów o nadchodzącej fatalnej jesieni. I oto nadchodzi - niby jak co roku – no, ale jeśli drogowców niezmiennie zaskakuje zima - dlaczegóż by jesień nie miała zaskoczyć decydentów służby zdrowia? Jak zwykle nie przygotowaliśmy się na wybuch pandemii, tzn., rząd zmienia ministrów na takich co poradzą sobie jeszcze lepiej niż poprzednicy (o ile to możliwe - wszak byli doskonali), rzeczywistość skrzeczy - a my, szarzy obywatele oglądamy sobie TV.

       Dlaczego piszę te truizmy ? Oddać chcę atmosferę zaskoczenia, niepewności, wypierania rzeczywistości, w której choroba dopadła mnie, taką wydawałoby się bezpieczną w rzadko opuszczanym domu.

***

       Nadchodzi dzień, gdy niewinna rutynowa wizyta u lekarza rodzinnego zaczyna się atakiem duszności nieopanowanych - nie do opisania. Diagnoza: zmęczenie, wszak chodzę o kulach. Ciśnienie, cukier w normie - wracamy do domu. Jest piątek - w niedzielę dostaję temp. 38 C, kaszlę, samopoczucie fatalne. W poniedziałek lekarz pierwszego kontaktu ma zalecenie odgórne – eksperyment - leczymy przez telefon. Słuszna idea w tym hipochondrycznym społeczeństwie  – zapisuje antybiotyk i radzi syrop na kaszel. Od antybiotyku dostaję uczulenia. Macham ręką na państwowe leczenie, sprawy bierze w swoje ręce Gosia. Józek w roli oberkapo pilnuje zażywania leku Apap na przeziębienie, nacierań, tabletek na gardło… Cholera, nic nie pomaga! Ostatecznie pani doktor załatwia wizytę dwu kosmitów - wymazy i krótkie polecenie: proszę się spakować- jedzie pani do szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie - rozpoznanie Covid-19. Szok!

       Oboje z Józkiem jesteśmy w kompletnej rozsypce - on, biedak, łapie co pod ręką bez zastanowienia - szybciej, szybciej - inni czekają! Żadnych cmok, cmok na pożegnanie - kule w dłoń i do karetki. W lodowatej karetce długie czekanie przed naszym szpitalem, dosiada się drugi nieszczęśnik, „wąsy” z tlenem dla mnie, dla niego maska tlenowa. Przypięci do mikroskopijnych fotelików - ruszamy w nieznane. Trochę mi to przypomina drogę na Sybir - ciemność, lodowata kibitka, przerażenie, samotność. Wreszcie Kraków i jego duma - Szpital Uniwersytecki. Istotnie - mam szczęście wyjątkowe, ale o tym - potem. Znowu długie czekanie, kolejny wymaz - wreszcie koło północy ląduję w sali 58 na Oddziale Chorób Metabolicznych. Mój towarzysz natychmiast położony na wózku i przypięty do różnych rurek i urządzeń wyrusza w asyście pielęgniarek kosmitek w dal. W tym momencie opuszczam mój dotychczasowy świat - znajduję się w nowym, nieznanym świecie, w którym podmiotem jest moje ciało, poprzez które JESTEM. Ten nowy świat skoncentrowany jest na jednym - jakie by to ciało nie było stare i nędzne- jest dla tych lekarzy i pielęgniarek warte najwyższych starań z chorobą tak niepojętą jak COVID-19 i zwycięstwa w walce z nieznanym i podstępnym wrogiem. Starań nie tylko lekarzy, ale w równej mierze całego personelu pomocniczego.

***

       Dziś nie znajduję słów uznania, podziwu i szacunku dla tych szlachetnych ludzi, pracujących w koszmarnych warunkach, pełnych serca, kultury i zrozumienia dla swoich pacjentów. Ale, na razie, wszystko przede mną nieoczekiwane i wypełnione racjonalną myślą - jestem w przedsionku śmierci - ostatecznie mam przecież 85 lat. Hola, hola, Śmierci - nie na spotkanie z tobą tu się znalazłam, na myślenie nie ma czasu, północ czy nie północ, na salę wpada gromada  „błękitnych aniołów” czyli pielęgniarek. I zaczyna obróbkę mojego ciała, podpina pod różną aparaturę, wpina wenflony, kroplówki i mierzy, mierzy, mierzy - na razie nie mam pojęcia o co chodzi, dopiero się nauczę - i tak do rana, a szpitalne „rano” zaczyna się o czwartej wraz z pierwszymi pomiarami i kroplówkami. Pora dostosować się do szpitalnego reżimu – trzeba przyznać, że organizacja pracy personelu jest imponująca, Dokładność, precyzja - a przy tym serdeczność i cierpliwość - poruszam się o kulach, często jestem po prostu bezradna - nigdy nie usłyszałam złego słowa, zawsze chęć pomocy.

       Pierwszy dzień w szpitalu ma charakter „zapoznawczy” z rutyną szpitala. Życie na całego zaczyna się  od 4-tej. Najpierw wkracza pierwsza kroplówka, niewielka, taka na pół godziny. Potem druga - ogromna butla wymagająca siedzenia przez ponad godzinę – ostrożnie, bo można wyrwać wenflon. Potem szybko pomiary, toaleta robiona przez sympatyczną
i kompetentna panią,  śniadanie i „obróbka” kłuciem, mierzeniem, aparatami, wizyta lekarza czy może lekarki (kosmici) – obiad - i dalszy ciąg. I tak do kolacji. Ostatnia wizyta około 22-giej.  I NOC - koszmar szpitalnego życia. Mam wielkie szczęście że „rodzinną” opiekę przejmuje Kazio, który wśród swoich niezliczonych krakowskich znajomych ma także jednego z lekarzy, którzy się mną zajmują, a więc ułatwiony dostęp do informacji. Łączy nas codzienny ranny telefon, rozmowa i ustalenie, jakie też życzenia ma jego mamusia - jakimś cudem udaje mu się znaleźć czas i uprosić kogoś ze skomplikowanego systemu śluz o dostarczenie dostawy do sali 58 - w tym luksus niebywały - kawa, prawdziwa kawa – co za smak i zapach! W nieograniczonej ilości książki - wraz z dyskretną lampką i przedłużaczem co uniezależnia mnie od szpitalnej listwy.

       Rany boskie! Co za kretyńskie kryminały w pięknych oprawach – znanych autorów, którzy zdobywszy pozycję piszą brednie, ale coś czytać muszę. Mam wrażenie, że z tego powodu zdobywam opinię „babci wariatki”. No i otrzymuję najpiękniejszy „list miłosny” od Gretki, który muszę przytoczyć, na papierze listowym ozdobionym dziesiątkami kolorowych serduszek.  Strona.1:  „słowa otuchy - hej babciu- wszystko dobrze, nic się nie martw, I love you”. Strona.2: „Kochana Babciu piszę do ciebie bo cię bardzo kocham. Wiem że jesteś w szpitalu i być morze jest ci bardzo smutno ale chce rzebyś wiedziała że cały czas jestem z tobą myślami. Wszyscy jesteśmy!!! będę codziennie pisać i o tobie myśleć”.

Czy można popadać w depresję czytając taki list?

       Nie obywa się bez małej kontrabandy - moja niedoszła synowa Beata podsyła pudło owoców - bezlitośnie wyrzucone przez oburzoną pielęgniarkę - ”CUKIER!!!”. Oprócz COV-19 lekarze walczą z cukrem - wyniki od 4oo gorsze niż w domu - nagle spadają i robi się niedocukrzenie - ciemno w oczach, słabo, drżą ręce – natychmiast siostra donosi kartonik soku jabłkowego, a raz nawet batonik Czekoladowy - od tego czasu mogę mieć prywatny soczek a nawet niesłodzone herbatniki na wszelki wypadek. Siostra zakonna dostawała Actimel, jogurt z probiotykami - więc i ja zamawiam dostawę. Cóż za pech - w momencie, gdy rozkoszuję się cudownym smakiem - wkracza pielęgniarka z pomiarem czegoś tam, wdraża dochodzenie i rekwiruje całe opakowanie – będzie w lodówce, wydzielane po ampułce na dzień. Żegnaj nadziejo! Pozostaje tylko szpitalne jadło, oparte na szynce z indyka, gotowanej marchewce, liściu sałaty, gotowanej kurze i białym serze, którego nie znoszę. Sala jest dwu łóżkowa - z własną łazienką obsługiwaną automatycznie, której  obsługi trzeba się nauczyć. Z sali wychodzić nie wolno, o odwiedzinach nie ma mowy - ze światem po drugiej stronie łączy nas telefon komórkowy. Pierwsze zmartwienie: jak podłączyć zasilacz – na razie pomaga siostra – ale co dalej? Okna sali wychodzą na zaplecze szpitala - urządzenia do ewakuacji śmieci - eleganckie wagoniki obsługiwane nie przez obszarpanego, brudnego „śmieciarza”, ale fachowego „półkosmitę”, a dalej zieleń i na horyzoncie wieża telekomunikacji. Stajemy w oknie i obserwujemy ten - już nie nasz – świat. Czy kiedyś do niego wrócimy?

***

Moją współtowarzyszką jest siostra zakonna, dziewięćdziesięcioletnia, chodząca samodzielnie – bardzo sympatyczna, łatwo nawiązujemy kontakt. Jest Felicjanką - a moja Mama w czasie pierwszej wojny wychowywała się w sierocińcu Felicjanek we Lwowie - a zatem mamy jakąś nić łączącą. Okazuje się, że trafiła do szpitala z dwoma młodszymi zakonnicami - obie zmarły - a ona jest pełna wyrzutów sumienia, że ocalała. Jest w szpitalu od sześciu tygodni - co wydaje mi się jakąś potwornością, a co ona przyjmuje ze spokojem, czy raczej rezygnacją. Cierpi na jakieś schorzenie żołądka - w szpitalu wydającym ponad tysiąc posiłków znajdują czas na przygotowanie dla niej pożywnych papek – tego nie miała w rodzinnym zakonie. Ośmielam się zadać jej właściwie niegrzeczne pytanie: jaką drogą trafiła do zakonu? Była córką żołnierza, który otrzymał gospodarstwo na Podolu, tzw. osadnika. Kiedy zaczęły się ukraińskie mordy w 1943 roku, dla bezpieczeństwa AK zgrupowało rodziny osadnicze w Brzeżanach, których obronić nie zdołało. Zginęła cała jej rodzina, a ona trafiła do klasztoru – „Po prostu w jakimś momencie poczułam, że chcę oddać życie Bogu - i nigdy tego nie żałowałam. Jestem szczęśliwa - czterdzieści lat pracowałam jako katechetka - były to piękne lata, może Bóg zachował mnie, bo ma dla mnie jakieś zadanie?”

        Uczę się z większą pokorą patrzeć na innych ludzi. Mimo, że ledwie chodzi, zawsze stara się być pomocna - bo ja, niestety, działam słabo. Po dwu dniach siostra wychodzi - przeszczęśliwa, spakowana, do późnego popołudnia czeka na „odbiór” przez zakonny samochód. Żegnamy się prostym „z Bogiem” - niby stereotypowy zwrot, ale w naszej rzeczywistości nabiera głębokiego sensu.

***

        Późnym wieczorem, gdy już jestem sama na Sali - bojąc się samotnej Nocy - wkracza kosmita. Okazuje się nim... ksiądz. Strasznie dziwna spowiedź w maseczce. Nagle nie wiem co ja właściwie złego robię – ksiądz trochę podpuszcza: „Na pewno kłócisz się z mężem”. Dobrze, że nie musi w tej kwestii zeznawać Józek - chyba bym nie dostała Rozgrzeszenia, ale twardo twierdzę, że co najwyżej mamy inne zdania… „Ee, wszystkie się kłócicie” - ksiądz jest raczej sceptyczny. „No dobrze - a co z synowymi? Nie jesteś aby dla nich zołza?” - oto pytanie godne Hamleta! – No, staram się być w porządku... - mruczę.

”Anioł, nie kobieta” stwierdza ksiądz.

„To może sąsiadkom dajesz w kość i oplotkowujesz?” - lada chwila, a wymyślę jakiś okropny grzech, aby mu zrobić przyjemność, no przecież nie jestem bezgrzeszna.

Wpadam na genialny pomysł - krytykuję to, co dzieje się w Kościele - teraz piłka jest po jego stronie!

„No cóż, moje dziecko (?), wszyscy bolejemy- zmów sobie dziesiąteczkę, na

wszelki wypadek udzielę ostatniego namaszczenia”.

- Ale proszę księdza, mam ważne z zeszłego roku w Ludźmierzu...

Tu ksiądz się naprawdę wkurza - ”Bóg nie ma działu księgowości!” - i bez dalszej dyskusji udziela namaszczenia, jakby w powietrzu, żeby nie kusić Covida do żartów. Komunię proszę do rączki -
i dobranoc. Postanawiam, o ile wrócę do domu, przeprowadzić wywiad z synowymi w kwestii zołzizmu. To tyle w kwestii życia religijnego w szpitalu. Powiadomiony o tym wydarzeniu Józek szczerze się cieszy – „bo wiesz, jakby co, to ty za pobożna nie jesteś, no to wiesz - teraz w domu nie mogę wytrzymać, a co dopiero wieczność bez Ciebie…” Facet wzrusza się, no proszę…  Pierwszy raz w życiu wyrzucam chleb, a wieszcz napisał:

"Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba

Podnoszą z ziemi przez uszanowanie

Dla darów Nieba..."    I do czego doszliśmy???

***

     Już następnego ranka trafia na wolne łóżko elegancka, zadbana pani około pięćdziesiątki +, z Sanoka, podobnie jak ja – lekko zszokowana sytuacją. Oczywiście natychmiast sprowadzona do roli pacjentki, opięta kabelkami, wenflonem, wąsami i pulsoksymetrem (proszę jak fachowym językiem się posługuję) - tym razem ja występuję w roli pocieszycielki. Chociaż ona uważa się za szczęściarę - daleko od domu, ale szpital świetny - a karetki szukają wolnych łóżek godzinami. Znam sytuację tylko z YOU TUBE - więc to prawda, że jest tak źle! Przytomnie porwała z domu robótkę szydełkową - okazuje się, że jest prawdziwą artystką – haftuje rewelacyjnie haftem krzyżykowym, robi cuda szydełkiem - doceniam to, bo przecież pochodzę z rodziny hafciarskiej. Pokazuje na smartfonie zdjęcia swoich obrazów - cuda! Aktualnie robi obrus i bieżnik dla koleżanki, a dla rozrywki - aniołki choinkowe i gwiazdki, którymi obwiesza listwę ku zachwytowi sióstr. Szkoda - wszystko musi pozostać w szpitalu, ale sala jakby weselsza. Obie wisimy na telefonach do domu - ona ma córkę - Covidiankę w szpitalu w Krośnie, na szczęście w niezłym stanie i … zdrowego męża. Wiele można się nauczyć słuchając cudzych rozmów. Mój mąż jest z jednej strony weteranem pobytów żony w szpitalach – z drugiej - był młodszym braciszkiem siostrzyczek, które chroniły go przed czynnościami „niemęskimi”: gotowaniem, sprzątaniem czy praniem. Teraz ma synowe, które traktują biednego, zrozpaczonego tatusia jak tuczną gęś – z przerażeniem odkrywają, że obiad przeznaczony na dwa dni zostaje zjedzony, czy raczej pożarty natychmiast. Dorotka kuzynka – i nasza najserdeczniejsza przyjaciółka - podwozi mu pod drzwi smakołyki, a ja łykając ślinkę mogę tylko marzyć nad naszym codziennym kurczakiem. Ponieważ nie wolno mu wychodzić z domu – kwarantanna – z nudów zabiera się za porządki. Odkrywa zalety parowego Mopa (ostatecznie, to urządzenie mechaniczne, którego obsługa przystoi mężczyźnie) i paruje co się da. Gorzej z pralką - jest to urządzenie skomplikowane - ma aż dwa programy! Każde pranie poprzedza konsultacja telefoniczna - ostatecznie moja sąsiadka nie wytrzymuje i wygłasza reprymendę: „Moja droga, bardzo pani krzywdzi męża nie przyuczając do podstaw, że tak powiem - samoobsługi. Musi być nauczony samodzielnego życia - nie może być zdany na innych. A co jak, nie daj Boże - zostanie sam? Ja miałam może łatwiejszy przypadek – ale byłam bezlitosna- ostatecznie się udało- zresztą mam opinię ekscentrycznej artystki, co bardzo pomaga”.

Oczywiście - pani Anna ma rację - mogłaby być moją córką, a o tyle ode mnie mądrzejsza. Zaczynają się strajki kobiet - wszystkie kobiety w szpitalu są „za”- trzymamy kciuki za nasze walczące siostry. Pani Ania, członkini rady parafialnej- nie zostawia suchej nitki na swoim proboszczu, „młodym dupku” rozbijającym się drogim samochodem - chamem, który pięknie wyhaftowany przez Anię obrus na ołtarz wsadził do szuflady, bo „niemodny” - modne są „firankowe”. Tego jemu, a przy okazji Kościołowi Ania nie daruje. Pod wpływem rewolucyjnych nastrojów poświęcam bezsenną noc na napisanie SMS-a do proboszcza nowotarskiej parafii – bezmyślnego cymbała, który namawia parafian do niestosowania maseczek i dystansu - adres dostaję od Wandy, która zna wszystkich. Przedstawiam się jako pacjentka z COV 19 - piszę jaka to straszna choroba, wreszcie apeluję do jego sumienia. Odpowiedzi nigdy nie otrzymałam.

***

       Kazio dostarcza mi „Wyborczą”, a w niej wywiad z ordynatorem innego oddziału naszego szpitala. Tłumaczy w nim między innymi mechanizmy działania COVID-19 - cóż, żeby to zrozumieć trzeba się było uczyć biologii - idiotko! Rozumiem tylko, że niszczy płuca, organizm wytwarza przeciwciała, które zwalczają przeciwciała wirusa - jeśli wygrywają te pierwsze - nie ma ratunku. Dlaczego tak jest? Na razie nie wiemy - w ogóle niewiele wiemy- za krótki czas obserwacji, a takiego cwaniaczka jeszcze nie było. Podsumowanie: drań dusi jak wąż boa i truje jak cyjanek. Dlaczego jedni giną a drudzy, słabsi- ocaleją??? Uczeni całego świata nie znają odpowiedzi.

       Ogólnie przyjęta teoria tłumaczenia naszych wad narodowych to spuścizna zaborów, okupacji i komunizmu - a ja ośmielam się twierdzić, że Polacy wyrobili sobie szczególny stosunek do instytucji Państwa - nie jest im niezbędne, raczej postrzegane jako represyjne. Kiedy trzeba sami biorą się do roboty, byle im Państwo nie przeszkadzało. Lekarze nie czekając na zalecenia pana Ministra zabrali się do roboty – dosłownie „tymi ręcyma”: budowali śluzy, ścianki działowe, i co uważali za stosowne. Ba! Doktor z dezynwolturą stwierdza, że zdobył kwalifikacje budowniczego ścian działowych i w razie czego ma jak znalazł. Brawo!

         Ale – czy jest rolą lekarza budowanie ścianek działowych?

***

       Wracam teraz do tych nieszczęsnych nocy szpitalnych. Oczywiście- NOC szpitalna ma różny aspekt – inny dla dyżurujących lekarzy i pielęgniarek, może marzących o chwili snu - inny dla cierpiących, czy tych, co nie doczekają ranka. Dla takich jak ja – koszmar! O godzinie 22-giej gaśnie światło, sąsiadka zasypia - a ja nieszczęsna nie mogę. Odmawiam Różaniec, modlę się - liczę i sprawdzam na telefonie upływające godziny. Oglądam przepisy kulinarne, najróżniejsze głupoty byle zabić czas. Z panią Anią dla zabicia czasu planujemy jakim smakołykiem uczcimy powrót do Domu - ona preferuje tort orzechowy z masą kawową, ja tort czekoladowy. I tak snujemy marzenia o kolejnych przysmakach - obie cukrzyczki wiemy, że to tylko... marzenia. Ale noc jest okrutna- przychodzą do głowy najczarniejsze myśli, tęsknota za niedocenianym domem, bliskimi, kończy się płaczem, który i tak nie przynosi ulgi. Wpada mi do głowy pomysł napisania czegoś w rodzaju pamiętnika. Myślenie o tym jak to zrobić, co napisać doskonale zabija czas.  Kazio dostarcza także dyskretną lampkę, którą pielęgniarki nazywają armatą - ma ruchome zakończenie, co pozwala na ustawienie nie przeszkadzające współpacjentce - mogę więc czytać, ale... ile można? Szpitalne odizolowanie przynosi także pewien rodzaj zobojętnienia na sprawy świata ”zewnętrznego”- szaleństwa polityków, brnący rozkład Państwa - o ileż ważniejsze jest pytanie jaka będzie saturacja, jakie decyzje lekarzy? Nie jest dobrze, do złych wyników badań dołącza nagłe migotanie komór serca – natychmiast wyrasta armia lekarzy – kosmitów. EKG, jakieś inne badania, zastrzyki, zakaz poruszania się, cewnik - jeszcze jedno ograniczenie – na szczęście po dwu dniach jest lepiej - kto by przypuszczał, że samodzielna wyprawa do toalety daje tyle satysfakcji! Nawet już nie pytam lekarzy, czy jest jakieś światełko w tunelu.

        Wychodzi ze szpitala pani Ania - po trzech tygodniach - nawet nie ośmielam się zazdrościć, żeby nie zapeszyć. Natychmiast wolne łóżko zajmuje kolejna ofiara COV-19. Jest to pani 5o+ z Krakowa z - jak sama ocenia - lekkimi objawami, rozgoryczona, że nie potraktowano poważnie jej sugestii, że wyleczy się sama ziołami, bo jest wegetarianką. Dotąd leczyła się sama – skutecznie (?) - lekarze jednak puszczają to mimo uszu - pielęgniarki podstępnie (jak ona uważa) zabierają osobiste medykamenty, a na domiar złego – jak mi tłumaczy- dzwoni jej bratanek: z żoną mają pozytywny wynik testu. Dwoje ich malutkich dzieci zostają na opiece dziadków, a ona - w takiej chwili - leży sobie w szpitalu, choć nic jej nie jest! Czy nie powinna wytłumaczyć nieludzkim lekarzom… tu już pani nie wytrzymuje i odkłada słuchawkę - a ja zostaję niejako włączona w rodzinną tragedię, oburzam się i pocieszam - jako stary weteran walki z COV- że na pewno niedługo wyjdzie. Zresztą, czy miałaby siły zajmować się maluchami skoro kaszle okropnie i właśnie podłączają jej maskę tlenową? To moje zrozumienie jakoś nas zbliża – i zyskuję bratnią duszę w tej szpitalnej rzeczywistości. Pani okazuje się bardzo sympatyczna i opiekuńcza - a ponadto asertywna w sposób imponujący - odmawia przyjmowania szpitalnych posiłków (produkowane z niewinnych, umierających w męczarniach stworzeń ) i jasno określa, co można jej serwować . Nie wierzę własnym oczom, kiedy w tym nieszczęsnym szpitalu, zagonionym w walce o życie tysiąca chorych- znajdują czas na... robienie posiłków ekstra dla jednej weganki (miałam zamiar napisać wariatki, ale byłoby to nie fair, biorąc pod uwagę opiekę, jaka mnie otoczyła i smakołyki które wzgardzone przez nią trafiały na mój talerz.  Naprawdę, bardzo dużo nauczyłam się o wegańskiej diecie i ziołolecznictwie, co zrewidowało moje poglądy na prowadzoną przeze mnie kuchnię.

       Weszłam właśnie w okres totalnego załamania psychicznego, napadów płaczu do poduszki, braku chęci do życia - wgapiania się w świat za oknem. Jej zawdzięczam, że nie pozwalała się ślimaczyć - zarządziła cogodzinny marsz „na kopiec Kościuszki” - i bardzo tego pilnowała - kule w dłoń i marsz dokoła sali! Wygłaszała budujące przemowy na temat mojego wspaniałego charakteru przy tak zaawansowanym wieku, sięgnęła nawet do argumentu, czy nie byłoby głupio wobec tych lekarzy – oni tu ganiają po nocach w tych „kosmitkach”, tracą forsę na leki – a ty im chcesz płatać figle? Ponieważ politycznie byłyśmy absolutnie zgodne- nie wahała się użyć argumentu: „zrób Kaczorowi kuku”. Okazało się, że u jej bratanka był fałszywy alarm, rodzinka prosiła tylko o szybki powrót ciotuchny bo sama twierdzi, że czuje się dobrze.

       Mój pan doktor dał mi nadzieję - jeśli saturacja bez tlenu przez trzy dni będzie w porządku - do domu! Okazało się, że jednak za wcześnie się cieszyłam. Jeszcze trochę tlenoterapiii
i wlewów! Natomiast moja sąsiadka wychodzi we wtorek! Powiadomiona rodzina zażądała listy zakupów, oświadczyła, że robi cioci wielkie porządki - i czeka! A zwłaszcza czekają Maluchy bratanka! W sobotę zdejmują mi tlen - wraca nadzieja na wyjście. Moja współlokatorka właśnie się pakuje - gdy wpada lekarz i podaje ostatnią decyzję - ja WYCHODZĘ - ona jeszcze zostaje. Teraz moja kolej na pocieszanie: biedna - na wieść o pozostaniu w szpitalu, rodzinka zgłasza pretensje - zmarnują się przygotowane zapasy! Boże, teraz dziękuję Ci stokrotnie za moje wspaniałe dzieci, męża przede wszystkim, dziesiątki przyjaciół wydzwaniających do mnie i wspierających Józka.

***

Przyjeżdża po mnie Kazio - żegnam moją Wegankę, salowa pakuje moje Rzeczy, które wolno mi zabrać do ogromnego plastikowego wora, siadam na wózek  i  przede mną cudowny, słoneczny świat! Ale - wydaje się dziwnie zmieniony. Jazda luksusowym samochodem Kazia jest trudna do zniesienia - marzę o położeniu się choć na chwilę. Przebudowana Zakopianka nie przypomina znajomej drogi. Wreszcie - DOM. Wyładowuję się z trudem, ale .. nie jestem w stanie podnieść nogi na wysokość stopnia - taszczą mnie Józek i Kazio. W domu czekają róże, wybłyszczone mieszkanie - ale nade wszystko Józek, dzieci - i wygodny, własny tapczan - świat na nowo odzyskany. Dzięki Kaziu za wszystko - kocham cię. Dzięki Gosiu - za troskę o teścia, Kubusiu - za codzienne wsparcie. Wojtku - za wszystko. Mam 85 lat - świadomość śmierci odsuwaną,  ale  nieuchronną. Jest przecież faktem biologicznym i przez to  neutralnym. Dla każdego z nas jest to podróż w nieznane. Ze szpitala wychodzę innym człowiekiem – ważny jest każdy dzień, każdy kontakt z bliskimi – przewartościowuję swoje życie. Poznałam wspaniałych ludzi, przekonałam się jaką wspaniałą mam rodzinę i przyjaciół, męża – o jakim można tylko marzyć. Co przyniesie jutro? Zobaczymy - cieszmy się dniem dzisiejszym (bez gotowanej ryby, kurczaka i marchewki i, niestety, bez tortu czekoladowego) z surowym zaleceniem diety, kłuciem niezliczoną ilość razy i... marszami na kopiec Kościuszki tym razem w przedpokoju.

Powinnam napisać coś wzniosłego - ale nie umiem.