Blue Flower

 

          Nie walczyłem z komuną, nie spałem na styropianie, nie rzucałem kamieniami w zomowców i nie kolportowałem bibuły, ale sąsiadowałem przez ścianę akademika z dwoma działaczami Niezależnego Stowarzyszenia Studentów, którym po relegowaniu z uczelni i internowaniu  za działalność opozycyjną pozwolono wrócić i ukończyć studia.  Cieszyli się ci dwaj panowie szacunkiem i podziwem młodszej braci studenckiej. Sąsiadowanie z nimi  przez ścianę miało też swoje konsekwencje, gdyż ja i moi współlokatorzy mogliśmy uczestniczyć w życiu towarzyskim starszych kolegów. A było ono barwne! I byliśmy też  świadkami nachodzenia tych naszych sąsiadów przez smutnych panów z wiadomej służby. Przychodzili czasem „niezobowiązująco”  porozmawiać, czasem zjawiali się, aby nieustająco podejrznych zatrzymać prewencyjnie na 48 godzin, gdyż zbliżały się jakieś drażliwie dla reżimu daty, które wiązały się z akcjami opozycji. W takich sytuacjach ci dwaj starsi koledzy wpadali do nas pożyczyć coś do czytania w miejscu odosobnienia. Smutni panowie wchodzili także do akademika w czasie ich nieobecności i „pobierali” od  kierowniczki klucze do ich pokoju, aby go przeszukać i aby podrzucić jakieś nielegalne materiały. Potem już tylko czekali, aby wejść  oficjalnie, odkryć podrzuconą bibułę i dokonać aresztowania. Takie sytuacje miały udokumentować pracowitość i czujność towarzyszy funkcjonariuszy.

         Minął rok akademicki, starsi koledzy napisali prace magisterskie, obronili je i urządzili stosowną imprezę. Usiedliśmy do wódki szczęśliwi z zaliczenia pierwszego roku  z tymi, którzy nie tylko ukończyli studia, ale którzy wsławili się udziałem w opozycji demokratycznej i walce z komuną. Atmosfera była szampańska, chociaż nie piliśmy szampana, ale trunki bardziej szorstkie i dostępne w PRL-u. Jedna butelka, druga butelka, trzecia butelka, wesołość przechodzi w szaloną radość, szaloną radość zaczyna tłumić sentymentalna i mroczna nieco  nuta, którą przerywa nagłe wyznanie: Bij mnie, opluj mnie, zabij, ja na ciebie przez  ostatni rok donosiłem. Było to wyznanie jednego z tych  starszych i darzonych podziwem kolegów. Zamilkliśmy.  Momentalnie wywietrzał alkohol buzujący w naszych głowach. Czekaliśmy w milczeniu na śmiertelny cios, na słowa pogardy, na akt nienawiści. Nie doczekaliśmy się, gdyż adresat tego wyznania po prostu wyszedł. Następnego dnia opuścił akademik i historia się skończyła. Po jakimś czasie dowidziałem się, że autor tego wyznania „zgodził się” być tajnym współpracownikiem służb, gdyż miał dwa wyjścia: zostać donosicielem, albo zachować się honorowo, czego skutkiem byłoby zwolnienie jego rodziców z pracy. W komunie  takie zwolnienie było jednoznaczne z wilczym biletem, czyli utratą możliwości zatrudnienia we  wszystkich instytucjach, urzędach i firmach zarządzanych przez państwo, które było wówczas  jedynym pracodawcą (tzw. własna inicjatywa była marginesem ciągle dogorywającej gospodarki). W pierwszym odruchu, jak wszyscy świadkowie tej pamiętnej sceny, poczułem do tajnego współpracownika pogardę i nienawiść. Jednak nie mogłem się nie zastanowić, jakiego wyboru w takiej sytuacji sam bym dokonał. Wybierając spokój rodziny stracił przyjaciół i okrył się niesławą. I nie ma chyba nikogo, kto sprawiedliwie  wyważyłby racje tego tragicznego konfliktu.

        Żona zwierzchnika wszystkich tajnych i jawnych służb PRL-u zapragnęła sprzedać ukryte bądź wyprodukowane przez męża dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy. Ta leciwa dama nie przewidziała, że wywleczony przez nią i oszacowany towar może być jej odebrany. I tak się stało. Wdowa po pierwszym reżimowym policjancie nic nie zarobiła, ale jej głupota i pazerność są cynicznie wykorzystane przez wszystkich wrogów byłego prezydenta.  

         Druga połowica schyłku PRL-u każe  nam się  ponownie zastanawiać, czy uwierzyć Lechowi Wałęsie, który być może miał chwilę zwątpienia i coś tam podpisał, ale który przez wiele lat walczył z Kiszczakiem i jego watahami, czy też uwierzyć tym, którzy uparcie nazywają go Bolkiem i kierowani dość niskimi pobudkami próbują zniszczyć jego legendę.

        Cenię i szanuję Lecha Wałęsę za to, co zrobił przed rokiem 1989, pamiętam jego grzechy z czasów prezydentury i mam mu za złe, że w ważnym dla Polski momencie odwrócił się od Tadeusza Mazowieckiego i związanych z nim ludzi. Jego dorobek, jego zasługi, potknięcia i błędy są już sprawą historii. Jednak nie historycy, ale propagandziści zajmują się określeniem roli Wałęsy w najnowszej historii.  Ukryte wbrew prawu lub też sfabrykowane  ( co też jest przestępstwem) przez Kiszczaka dokumenty należało gruntownie zbadać. Ich błyskawiczne udostępnienie mediom dowodzi, że nie o prawdę historyczną tutaj chodzi, ale o polityczny lincz.

        Poznany przeze mnie na studiach tajny współpracownik szantażem został skłoniony do współpracy. Wałęsa rozpracowywany dwadzieścia lat przez ludzi Kiszczaka musiał być szantażowany wielokrotnie i bardziej brutalnie. Lęk o najbliższych, a miał przecież bardzo liczną rodzinę,  musiał mu towarzyszyć nieustannie,  ale inni  bohaterowie opozycji ( m.in. Władysław Frasyniuk i Bogdan Borusewicz) potwierdzają jego niezłomność. I bardziej  wierzę im, niż Kiszczakowi, niż podwładnym Kiszczaka, niż dokumentom tworzonym przez funkcjonariuszy aparatu ucisku, którzy doskonale opanowali sztukę kłamstwa i dezinformacji. Bardziej  wierzę też Wałęsie niż człowiekowi, którego można było zaszantażować jedynie skrzywdzeniem  kota. 

 

                                                                                                                                      BP